Inne podróże

Wyspy Andamańskie. Ross Island – angielska herbatka na krańcu świata

Lord Smith spał dzisiaj wyjątkowo nerwowo. Nieznośny upał nie zelżał nawet po zmroku, a brzęczące całą noc owady doprowadzały go do obłędu. Doprawdy, miał czasem za złe ojcu, że nigdy nie wykazał większej ambicji i zadowolił się posadą średniej rangi urzędnika zamorskiej kolonii. Może nie utknąłby na tych przeklętych Wyspach Andamańskich? Koledzy, których ojcowie zajmowali wyższe stanowiska, dostali bardziej prestiżowe placówki. Z drugiej strony, nie mógł narzekać, bo życie na Ross Island i tak było luksusowe. Ostatnio wybudowano basen, a żona chwaliła asortyment miejscowych sklepów. Ponoć co raz więcej artykułów sprowadzano wprost z Londynu. W sobotę szykowały się kolejne zawody żeglarskie – słodka osłoda dość monotonnego życia kolonii. “Choć pewnie znowu wygra Reginald…” westchnął z rezygnacją Lord Smith i powrócił do lektury więziennych raportów. 

Jedna z rezydencji na Ross Island
źródło: https://www.rediff.com/getahead/report/ross-island-where-history-rests/20191031.htm

Krótka historia

Pierwotnie na Ross Island znajdowała się kolonia karna, ale z czasem Anglicy dostosowali ją do swoich potrzeb i wyznaczyli na swoją siedzibę, skąd niepodzielnie rządzili Andamanami. Wyspa nadawało się do tego idealnie – w bliskim sąsiedztwie Port Blair, ale zaciszna, z przyjemną bryzą od oceanu, która łagodziła nieznośny klimat. 

Niewątpliwie archipelag znajdował się (i wciąż znajduje się) na przysłowiowym “końcu świata”, ale Brytyjczycy dołożyli wszelkich starań, aby ich życie nie różniło się od luksusowego życia w ojczyźnie. Na wyspie wybudowano, oprócz luksusowych rezydencji, kościół, szpital, bibliotekę oraz drukarnię, w której wydawano miejscowy biuletyn z najświeższymi ploteczkami. Dżentelmeni mogli umilić sobie czas w jednym z trzech klubów, a damy robić zakupy na targu czy w lokalnych, ale zawsze świetnie zaopatrzonych, sklepach. Z czasem postawiono również korty tenisowe, boisko do krykieta oraz basen. Co sobotę organizowano zawody żeglarskie. Na wyspie wybudowano niewielką elektrownię, więc bale mogły odbywać się w pełnym blasku. Wszystko to w otoczeniu rajskich ogrodów i starannie wypielęgnowanych trawników. Z pewnością szczególnie te ostatnie przysparzały Anglikom wiele zmartwień, bo nieustannie porastały zielskiem lub żółkły od południowego skwaru. Wkrótce Rose Island zaczęto nazywać pieszczotliwie Paryżem Wschodu (The Paris of the East). W szczytowym okresie wyspę zamieszkiwało 500 osób. 

Widok na kościół św. Andrzeja
źródło: https://lifeasapotpourri.wordpress.com/page/2/?iframe=true&preview=true%2Fauthor%2Flifeasapotpourri%2F

W 1941 roku wyspę nawiedziło silne trzęsienie ziemi, które zniszczyło część budynków. W 1942 roku, w obawie przez zbliżająca się armią japońską, ostatni mieszkańcy opuścili Ross Island. Ostatecznie Port Blair i Ross Island trafiły w ręce Japończyków. Początkowo mieszkańcy archipelagu świętowali koniec angielskiej dominacji. Niestety Japończycy okazali się nie mniej okrutni. 

Po II Wojnie Światowej niegdysiejszy Paryż Wschodu szybko popadł w ruinę. Pozbawione troskliwej opiek trawniki zarosły, sprowadzone z Londynu tapety zaszły wilgocią, a dachy pozrywał tajfun. Część bogatego wyposażenia trafiła do Port Blair. Dżungla wbiła swoje szpony w cegły i zaczęła rozrywać je na kawałki. Wkrótce runął też specjalny wał, który chronił osadę przez niszczycielską siłą oceanu. Ross Island trafiła w ręce indyjskiej marynarki, która z czasem udostępniła ją turystom. W 2004 roku tsunami spustoszyło wiele wysp Azji Południowo-Wschodniej, w tym Andamany. Ross Island przejęło falę uderzeniową, która szła prosto w stronę Port Blair. 

Praktyczne informacje 

Na Rose Island można dostać się jedynie łódką z Port Blair. Sama przeprawa nie trwa długo, około 15 minut, zdecydowanie więcej czasu zajmuje “wystanie” w kolejce. Do wyboru jest prom publicznym albo prywatny przewoźnik. Ostatecznie zdecydowaliśmy na prywatną łódeczkę, bo nie chciało nam się czekać na lokalny prom (z resztą informację były dość niejasne skąd i kiedy kursuje). 

Jeżeli liczyliście na romantyczny spacer wśród anglikańskich ruin – porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie. Rose Island, nie licząc oczywiście plaż i tropikalnej przyrody, jest jedną z największych atrakcji Wysp Andamańskich i Nikobarów. Sprawa nie jest jednak beznadziejna i warto odejść z głównych szlaków, aby znaleźć bardziej zaciszne miejsca.

Na wyspie jest sporo otwartych przestrzeni, które nagrzewają się niemiłosiernie, więc nie zapomnijcie nakryć głów i czegoś do picia. Na Rose Island znajdziecie parę punktów,z  których można nalać wodą za darmo do swojej butelki. Na miejscu można też zjeść obiad, napić się słodkiej herbaty lub ochłodzić lodami, ale najpierw musicie stoczyć walkę o stolik z indyjską auntie. Wieczorem są organizowane specjalne pokazy świetlne – ponoć warte każdej wydanej rupii.

PS. Lonely Planet podpowiadało, że w podobnym duchu jest Viper Island, ale nie mieliśmy okazji sprawdzić tego osobiście. 

Leave a Reply