Jedziemy zdezelowanym samochodem, którego marki nie rozpoznaję, po ciemnym Rangunie (Yangon według nowego nazewnictwa). Poznany przeze mnie i moją przyjaciółkę Kropkę podczas podróży Min Chu (imię zmienione) jest pracownikiem ważnej organizacji pozarządowej i postanowił pokazać nam nocne życie byłej stolicy Birmy. Jest już po 21 i ulice są prawie puste. Mijamy miejsca pogrążone w mroku. Przerwy w dostawach prądu to tutaj codzienność.
– Jak żyję, nie pamiętam, by w Yangonie był choćby jeden tydzień, gdzie prąd byłby 24/h na dobę. Przerwy najczęściej są późno w nocy, ale zdarzają się też w biały dzień – informuje nas Min Chu.
Podjeżdżamy pod dom Aung San Suu Kyi. To w nim przywódczyni głównej birmańskiej opozycji, kobieta nagrodzona pokojową Nagrodą Nobla spędziła uwięziona aż 15 lat swojego życia. W tym momencie może już swobodnie poruszać się po kraju i dom stoi pusty. Żelazna brama sprawia złowieszcze wrażenie. Jeszcze rok temu nie moglibyśmy podjechać tak blisko. Zniknęły też metalowe zasieki. Po chwili jedziemy dalej.
Dosłownie kilka uliczek i naszym oczom ukazuje się zupełnie inny świat. Błyszczące wille w postkolonialnym stylu, bogactwem przypominają te, które widziałem w Hollywood.
– Tu mieszka najbogatszy człowiek Birmy – Min Chu wskazuje nam dom, który ledwo widać zza wysokiego muru – z zewnątrz to naprawdę nic. Gdybyście tylko mogli wejść do środka, zobaczylibyście ściany wysadzane drogimi kamieniami – mówi ożywionym głosem, po czym dodaje – wszystko to ludzie rządu i junty.
Obserwuję wokoło wszystkie te niesamowicie drogie samochody. Zastanawiam się tylko, gdzie ci ludzie nimi jeżdżą? Poza kilkoma głównymi ulicami drogi nadają się w najlepszym razie dla solidnych dżipów.
Zatrzymujemy się przy dużym barze w pobliżu. Spoglądając na parking, zrozumiałem już, do jakich tras przeznaczone były samochody z dzielnicy, którą przed chwilą widzieliśmy.
W środku tłoczno, ale udaje się nam znaleźć stolik. Wszędzie uwijają się młodzi kelnerzy, na scenie śpiewają młode dziewczyny. Min Chu zamawia frytki z keczupem, a mnie i mojej przyjaciółce pozostaje tylko zagryźć zęby, w końcu nie po takie rarytasy jedzie się do Birmy. Co ciekawe, je się je tutaj pałeczkami, które błyskawicznie rozpakowuje mi jeden z kelnerów. Nie zdążyłem nawet do nich sięgnąć. Mentalnie zwyczaje kolonialne trzymają się mocno. Mo Chi mówi, że kelnerzy zarabiają jedynie 10 tysiecy kyatow miesięcznie (12 dolarów), więc liczą przede wszystkim na napiwki. To i tak świetna praca, o którą ubiega się wielu młodych mężczyzn.
Przedstawienia na scenie nie wydają się za ciekawe. Ot, dziewczyny w mini spódniczkach (a takich się nie zobaczy na ulicach Myanmaru!) śpiewają po birmańsku utwory dobrze nam znane. Słyszę tu Lady Ga Gę, Abbę, czy nawet Shakirę. Co pewien czas, jedna z dziewczyn dostaje kolorową szarfę, a czasem nawet cały zestaw. Nasz przyjaciel tłumaczy:
– Każda szarfa to 10 tysiecy kyatow, ale dla piosenkarki przysługuje tylko 40%, resztę bierze jej szef. Dodatkowo, po skończonej zabawie, obdarowujący będzie mógł zabrać dziewczynę do hotelu.
Pytam się o wiek występujących, bo niektóre wydają mi się podejrzanie młode.
– Nie wiem dokładnie, żadna nie ma na pewno więcej niż 25 lat – słyszę w odpowiedzi. Po krótkiej dyskusji znam więcej szczegółów. Nierzadko się zdarza, że klienci wręcz licytują się o wyjątkowo ładne piosenkarki, lub dla własnego kaprysu ofiarowują niektórym gigantyczne pieniądze. Min Chu widział raz, jak jeden z gości ofiarował występującej 50 tysięcy dolarów. Czyżbyśmy więc mieli do czynienia z rodzajem luksusowej prostytucji? Jak najbardziej! Warto jednak dodać, że dla młodych piosenkarek jest to wielka szansa zarobienia niedostępnych sum i zakosztowania bogactwa.
Wszystko to sprawia smutne wrażenie (czy tylko mi się wydaje, że obdarowywane dziewczyny nie uśmiechają się wcale?). Dookoła pełno głośnych Birmańczyków w różnym wieku. Nie widzę tu nikogo w tradycyjnych longyi, wszyscy ubrani są w zachodnim stylu. Najczęstszym drinkiem jest tu whisky. Przyglądam się kelnerowi, jak przygotowuje drinka: kilka kropel alkoholu na dno szklanki, dwie duże kostki lodu i dopełnienie wodą. Niestety, patrząc na wynoszonego nieprzytomnego chłopaka, to i tak za duża dawka!
Naprawdę dziwnie zaczyna się robić, gdy śpiewać zaczyna mała dziewczynka, której wtóruje na skrzypcach prowadzący, jak informuje Min Chu – homoseksualista.
Kropka nie wytrzymuje i pyta, czy ona też będzie musiała iść do hotelu za nagrody. Min Chu mówi, że to tylko przerywnik programu.
Powoli zbieramy się do wyjścia. W Yangonie, choć nie ma klubów go go, to tego typu bary przyciągają odpowiednią klientelę. Nasz birmański przyjaciel mówi, że zabrał nas tu, byśmy doświadczyli innej strony Birmy. Ktoś w końcu zarabia na biedzie narodu. Najgorsze chyba było to, że upijająca się bananowa młodzież ma kompletnie gdzieś resztę kraju, w którym średnie roczne przychody wynoszą ok. 400 dolarów. Absurd posunięty jest do tego stopnia, że trzy lata temu, generał Than Shwe c
Tak z innej beczki(skoro fascynuje Ciebie tez Afryka), pewnie zastanawia Cię czemu wiele tych biednych narodów gdzie 60 % ludzi żyje za 2$/dziennie nie obali wyzyskujących ich tyranów którzy fundują sobie wesele córki w Wersalu? Przykładowo w Suazi, afrykańskim królestwie na południu Afryki gdzie bieda aż piszczy, 40 % ludzi ma na siebie wyrok śmierci(HIV/AIDS) a król posiada mnóstwo żon, samochodów, dzieci na zagranicznych uniwersytetach… Pytanie czemu nie skończył jak Egipski Mubarak? Z królem Mswati III każdy największy nędzarz jest w stanie stanąć przed obliczem, nie trzeba dobijać się do pałacu. Siła autorytetu jest wówczas tak silna, iż w konsekwencji sankcjonuje chory stan państwa…