Inne podróże

Wilki, Bob Marley i ormiańska twierdza

Był leniwy słoneczny dzień, kończył się nasz pierwszy tydzień w Erywaniu, stolicy Armenii. Podróżowaliśmy w czwórkę: Olga, Paweł, Ania i ja. Po aktywnym zwiedzaniu dziewczyny postanowiły zrobić sobie dzień przerwy i oddać się beztroskiemu wypoczynkowi w towarzystwie bohaterów serialu True Blond. Ja i Paweł mieliśmy trochę inne plany. Amberd, twierdza z XI wieku wydawała się interesującym celem. Miejsce znajdowało się zaledwie 30 km od Erywania, a przewodnik Lonly Planet nie wspominał o żadnych dodatkowych trudnościach. Dodatkowo nasi ormiańscy gospodarze zachwalali to miejsce, więc decyzja nie zajęła nam wiele czasu.


W okolicy można było dostrzec zardzewiałe wraki najróżniejszych pojazdów.

Bez pośpiechu wyruszyliśmy wczesnym rankiem. Dojazd wymagał aż trzech przesiadek i czas zaczął szybko umykać. Na trzeci autobus czekaliśmy prawie godzinę. Do Byurakanu dojechaliśmy w południe. Wieś znajdowała się dość wysoko w górach i nie wyróżniała się niczym szczególnym. Tam i ówdzie pasło się bydło, a w wielu miejscach rozstawione były zardzewiałe przyczepy. Na blaszanych dachach suszyły się krowie placki, służące mieszkańcom na opał. Byliśmy jedynymi turystami, którzy dotarli do wioski. W pobliżu znajdowało się ponoć kilka obserwatoriów, my jednak ruszyliśmy w kierunku twierdzy drogą, którą wskazali nam miejscowi. Amberd miał znajdować się kilkanaście kilometrów za wioską.


Miejscowy cowboy.

Droga wiodła ostro pod górę, więc z ulgą przyjęliśmy warkot samochodu. Region słynie z łatwego autospowania, co wielokrotnie sprawdziliśmy. Czasami wystarczyło zamachać ręką (kciuka na Bliskim Wschodzie lepiej nie wystawiać, ponieważ znak ten kojarzy się z seksem analnym) i samochód zatrzymywał się z piskiem opon. Nie raz za pierwszym razem! Inna sprawa, że chyba nie wszyscy kierowcy wiedzieli, o co chodzi – jak inaczej wytłumaczyć zatrzymywanie się pojazdów wypełnionych po brzegi? Zdarzyło się również, że kierowcy żądali niewielkiej zapłaty za podwózkę… Tym razem na szczęście nie musieliśmy nic płacić i po chwili jechaliśmy z miłym starszym człowiekiem i prawdopodobnie jego wnuczkiem.

Ucieszyłem się, widząc, że chłopczyk ma koszulkę z królem muzyki reggae. Na migi pokazałem mu, że mam taką samą fryzurę. Zachwycona mina chłopaka wskazywała, że chyba zrozumiał mnie opacznie. Czyżbym został Bobem Marleyem? Nie było czasu tego rozstrzygać, bo już po chwili musieliśmy wysiadać. Nasz kierowca zatrzymał się przy nieciekawym budynku, który był chyba ośrodkiem wypoczynkowym dla młodzieży i przeprosił, że nie może nas podwieźć dalej. Grzecznie podziękowaliśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę.


Chłopak pewnie nigdy jeszcze nie widział z bliska dredów : ).

Monotonny marsz sprawił, że powoli zaczynaliśmy wątpić w dotarcie do celu. W dodatku przestały nas mijać samochody. Droga wiła się po horyzont w całkiem już wysokie góry. W końcu zamajaczyły nam na horyzoncie ruiny. Po oszacowaniu odległości  rozczarowani stwierdziliśmy, że są bardzo daleko. Po pewnym czasie dotarliśmy do skrzyżowania, górska droga w lewo wydawała nam się prowadzić do celu, ale drogowskaz,  na którym wyraźnie pisało, że do Amberd jeszcze 10 km, wskazywał drugą. Było już dobrze po trzeciej i przyznam się, że byliśmy trochę zaniepokojeni, czy zdążymy przed zmrokiem. Wybraliśmy asfaltową drogę, którą wskazywał drogowskaz i która pięła się ostro do góry. Jak się później okazało, była to trasa naokoło, ale woleliśmy nie ryzykować zabłądzenia w górach.


Zdziwione krowy pytają co my tu robimy.

Z radością przyjęliśmy jadącą w naszą stronę ciężarówkę. Pojazd oczywiście zatrzymał się i choć kokpit był pełny, to mogliśmy jechać na przyczepie. Niestety młodzi Ormianie, wykorzystując naszą sytuację, rzucili nam cenę dla nas nie do przejścia: 5000 dram (ok. 40zł). Próbowaliśmy się targować, ale cwaniacy byli  nieprzejednani. Gwałtownie zawrócili i pojechali w kierunku wsi. Czyżby przyjechali za nami tylko po to, by nas podwieźć?

Nie odeszliśmy daleko, gdy za nami pojawił się kolejny pojazd. Stary samochód jechał niestety prawie tak wolno jak my się poruszaliśmy. Zrezygnowany wystawiłem rękę. Kierujący nim dziadek zatrzymał się i dał nam znać, byśmy wskakiwali. Lepsze to niż iść pod taką górę.

Wylądowałem z tyłu samochodu na oponie, bo siedzenia nie było. Obok mnie siedział uśmiechnięty ormiański chłopak. Łamanym rosyjskim rozmawialiśmy o pogodzie i w tempie 30 km/h jechaliśmy do góry. W samochodzie unosił się zapach alkoholu. Wypuścili nas dopiero na szczycie i wskazali drogę do twierdzy. Po wyjściu z samochodu tak zakręciło mi się w głowie, że prawie usiadłem. Nie wiem, czy to spaliny, czy ciśnienie po gwałtownym podjeździe pod górę. Sam zamek znajduje się na wysokości 2300 metrów nad poziomem morza, a znaleźliśmy się sporo wyżej.


Tyle już przeszliśmy a końca wciąż nie było widać. Wioska dawno już była po za naszym widokiem.

Teraz schodziliśmy w dół. Otoczeni z każdej strony cudownymi górami czuliśmy się wynagrodzeni za nasz trud. Co pewien czas przechodziliśmy koło małych krowich stad, a raz u podnóża góry obok obozowiska pasterzy. Kilka namiotów i przyczep stało skupionych wokół siebie. Jedynie pogwizdujący cicho czajnik na ognisku wskazywał obecność człowieka. Odchodząc widziałem, jak pasterz odganiał krowę, która za blisko podeszła do obozowiska. Choć powiewał chłodny wiatr, to w tym momencie w górach było stosunkowo ciepło, późną jesienią stada zostaną zapewne zgonione do dolin.

W końcu dotarliśmy do twierdzy. U podnóża w przyczepie zarośnięty gość i jakaś babinka sprzedawali coca colę i wodę. Z góry widok rozpościerał się na całą dolinę. Cywilizacji nie dostrzegałem. Nic dziwnego, że twierdza nigdy nie została zdobyta. Komu by się chciało ciągnąć wojska na takie wygwizdowo? Jedynie Mongołowie w XIII wieku podjęli militarną próbę. Skończyło się drobnymi uszkodzeniami mur i rezygnacją z oblężenia. Od tamtej pory twierdza sterczy tu pośród gór i pozostawiona sama sobie niszczeje.

Na terenie ruin nikogo nie było. W pobliżu znajdowała się mała cerkiewka. Na pamiątkę zostawiliśmy w nie woskowe świeczki. Chrześcijanie na Bliskim Wschodzie mówią, że czysty wosk oznacza czystość i dobroć ludzi, a płomień boską miłość. Po chwili w ciszy opuściliśmy progi tej samotnej świątyni. Ze względu na swoją surowość i starość (do dziś Gruzini kłócą się z Ormianami, które z ich państw przyjęło chrześcijaństwo, jako pierwsze) sztuka sakralna w Armenii bardzo przypadła mi do gustu.


Jedyne światło w pustej cerkwi : ).

Do twierdzy dotarliśmy ok. 18. Powoli zaczynało już się ściemniać. Perspektywa powrotu nocą przez góry budziła w nas liczne obawy. Nie było szans, by po dotarciu do wioski jeździł jeszcze jakieś autobusy. Rozważaliśmy szukanie noclegu w wiosce i próby autostopu. Już miałem pytać się brodacza z przyczepy za ile by nas podwiózł do Byurakanu, gdy usłyszeliśmy odgłosy. To było czyste szczęście. Dwóch turystów z Ukrainy i jeden z Rosji podjechali samochodem pod twierdzę i jak się okazało, jeszcze tego dni wracali do Erywania! Wracając, zatrzymywaliśmy się kilkakrotnie, by odgonić trąbieniem blokujące jezdnie krowy. Zapamiętałem też wrak pojazdu pancernego, który leżał w rowie. Co on tam robił? Niestety zdjęcie wyszło rozmazane.


Uwaga, krowy na drodze!

Gorąco polecam tę zagubioną wśród gór twierdzę. Poza wspomnianych Ukraińców nie spotkaliśmy na trasie żadnego turysty. Wziąłbym jednak mocną poprawkę na informacje z Loenly Planet,  dotyczące odległości i bezproblemowego połączenia z Erywaniem. Wskazywane przez przewodnik 2,5h pomiędzy twierdzą a stolicą jest wykonywalne jedynie z własnym transportem. Biorąc pod uwagę częstotliwość marszrutek (mini autobusów) powrót do stolicy w jeden dzień wydaje mi się ciężki do zrobienia. Istnieje jednak opcja na nocleg w Byurakanu. Nam udało się około północy dotrzeć do domu (musieliśmy jeszcze z obrzeży miasta złapać stopa, a potem przesiąść się na marszrutkę).

Pamiętam jeszcze jedną rozmowę, jaką przeprowadziliśmy z naszymi wybawcami. Wracając do stolicy, kierowca zapytał:

– A jak zamierzaliście wrócić z ruin?

– Prawdopodobnie pieszo – odpowiedział Paweł.

– Chyba żartujecie, tu po nocy grasują wilki i jest niebezpiecznie – ta informacja niesamowicie dodała kolorytu naszej wyprawie. Najprawdopodobniej przeszlibyśmy bez problemów, ale sam fakt, grasujących po górach wilków mocno podziałał na naszą wyobraźnię. To jeszcze jeden powód, dla którego wyprawa do Amberdu była jedną z najwspanialszych w Armenii.

2 myśli na temat “Wilki, Bob Marley i ormiańska twierdza”

Leave a Reply