O problematyce birmańskiej rozmawiałem z Michałem Lubiną niedługo po premierze jego książki Birma. Historia państw świata w XX i XXI w. Michał Lubina jest doktorem nauk społecznych Uniwersytetu Jagiellońskiego i ekspertem Centrum Studiów Polska – Azja. Przemierzył z plecakiem większą część Azji, docierając lądem m.in. do Pakistanu, Bangladeszu, Turkmenistanu czy Timoru Wschodniego. Wśród jego wielu publikacji można wymienić Niedźwiedź w cieniu smoka. Rosja-Chiny 1991-2014, Birma: centrum kontra peryferie. Kwestia etniczna we współczesnej Birmie oraz przewodniki turystyczne po Rosji i Litwie.
Kiedy złapał Pan birmańskiego bakcyla?
Birma była moją miłością od pierwszego wejrzenia. Kusiła niczym zakazany owoc. Do 2013 roku nie wolno było wjeżdżać lądem do Birmy, co sprawiało, że oczywiście marzyłem o tego typu podróży. Jako student nie rozumiałem, że jak się nie da, to się nie da. Chociaż byłem w czterech krajach graniczących z Birmą najpierw w Chinach, potem Bangladeszu, a następnie w Tajlandii i Laosie, to nie udało mi się przekroczyć tej magicznej granicy. Płynąc Mekongiem między Laosem a Birmą i mając ją na wyciągnięcie ręki, po raz pierwszy stwierdziłem, że naprawdę chcę tam pojechać. Początkowo kierowała mną tylko ciekawość. Chciałem zobaczyć jeszcze jeden kraj. Nie planowałem zajmować się Birmą, po prostu, gdy w 2010 kończyło mi się stypendium w Chinach, stwierdziłem, że nie doczekam się możliwości wjechania do Birmy lądem i chcąc zobaczyć ostatni kraj regionu, w którym do tej pory nie byłem. Kupiłem lot do Rangunu, przyleciałem i … z miejsca zakochałem się w tym kraju! To była prawdziwa, nieoczekiwana, miłość od pierwszego wejrzenia. Następnie zrobiłem dalszy krok: zacząłem się interesować Birmą, zacząłem ją badać, także naukowo. Nie obyło się bez kosztów. Straciłem najlepszego przyjaciela, który również chciał się zajmować tym krajem naukowo i potraktował moje zainteresowanie jako przyjacielską zdradę. Także miłość do Birmy miała też swoją cenę.
Od tamtej pory odwiedził Pan Birmę aż siedmiokrotnie. Jak bardzo zmienił się ten kraj od pierwszego pobytu?
Miałem szczęście, że odwiedziłem Birmę po raz pierwszy w 2010 roku, jeszcze zanim pojawiły się jakiekolwiek symptomy zmian. To był okres betonowego systemu. Powszechny był strach: atmosfera była bardzo gęsta, wszędzie kręcili się tajniacy, w powietrzu czuło się ciężką rękę reżimu. Gazety publikowały twarz dyktatora na pierwszej stronie, z hasłami „zniszczyć wszystkich wrogów szkodzących unii”. Miałem wrażenie, że niczym Vonnegutowski Billy Pilgrim wypadłem z czasu i znalazłem się w maoistowskich Chinach czy stalinowskim Związku Radzieckim. Miałem to szczęście, że pół roku po tym, jak zacząłem zajmować się Birmą, pojawiły się pierwsze jaskółki zmian, a po roku Birma wkroczyła na drogę zwaną „birmańską odwilżą”. Śledziłem te zmiany, starałem się tam bywać co pół roku, dzięki czemu naocznie widziałem, jak przeobraża się ten kraj. I chociaż politycznie niewiele się zmieniło – dalej rządzi armia, przebrana teraz w cywilne stroje, inne są tylko dekoracje – to społecznie doszło do prawdziwego przełomu. W kwestii społecznej Birma A.D. 2010 a Birma dziś to są dwa zupełnie różne światy.
Wspomniał Pan o tajniakach. Czy podczas swojej podróży kiedykolwiek odczuł Pan na swoich plechach oddech birmańskiej bezpieki?
Można powiedzieć, że tak, ponieważ oni byli tak niekompetentni, że byłem w stanie ich zauważyć (śmiech). Bywałem zatrzymywany, przepytywany i spisywany, ale to nie dlatego, że coś pisałem o Birmie – piszę po polsku, a birmańska bezpieka nie miała ani możliwości, ani umiejętności to sprawdzić – lecz dlatego, że chciałem się dostać tam, gdzie nie trzeba. Robiłem to na własny rachunek – ilekroć miałem świadomość, że swoim zachowaniem mogę zaszkodzić swoim birmańskim znajomym, wycofywałem się. Mam doświadczenie z mieszkania w krajach autorytarnych, takich jak Chiny i nauczyłem się reguł zachowania według lekarskiej zasady primum non nocere. W razie czego samemu niewiele się nie straci, co najwyżej deportują, ale można bardzo zaszkodzić miejscowym ludziom. Nie wolno ich narażać na niebezpieczeństwo dla własnych fanaberii. My wyjedziemy, oni zapłacą cenę.
Przez długi czas Birma była odcięta od masowej turystyki. Zachód wzywał do izolacji kraju, niebagatelny głos w tej sprawie miała też birmańska opozycjonistka, zdobywczyni Pokojowej Nagrody Nobla Aung San Suu Kyi. Ja sam kilkakrotnie spotkałem się z opinią: „nie jadę do Birmy, bo tam łamią prawa człowieka”.
W swojej książce bardzo wyraźnie podkreślam, że było to założenie zasadniczo błędne. Ono zaszkodziło tak naprawdę samym Birmańczykom. W Birmie sankcje uderzyły w społeczeństwo, a reżim przetrwał – pasuje tu słynne zdanie Jerzego Urbana „rząd się sam wyżywi”. A ludzie już nie. Wprowadzenie sankcji było wielkim, politycznym błędem biorącym się z niewiedzy i ideologicznego patrzenia na świat. Świat nie jest czarno-biały. Te same działania w jednym miejscu służą, a w innym – szkodzą. Przy wprowadzaniu sankcji zawsze należy spojrzeć na miejscowe warunki. Są kraje, w których nałożenie sankcji pomogło sprawie demokracji, jak w RPA, a są kraje, w których wręcz zaszkodziło – tak właśnie było w Birmie. Z kilku powodów. Po pierwsze rząd był samowystarczalny, po drugie miał wsparcie z Chin, a po trzecie miał tradycję izolacji i tak na dobrą sprawę nie miał potrzeby kontaktu ze światem. Jeżeli komuś na czymś nie zależy, to jak mu to zabierzemy, to jaka to strata? Rząd miał pieniądze i dostęp do różnych dóbr, a ludzie już nie. Sankcje zachodnie tak naprawdę więc zaszkodziły zwykłym Birmańczykom, wpędzając ich w jeszcze większą biedę. Oczywiście głównym powodem ich biedy była nieudolność rządu. W przypadku sankcji dominowało ideologiczne myślenie: ich nałożenie jako poczucie dobrze spełnionego obowiązku, co pasuje to do polskiego powiedzenia „dobrymi chęciami jest wybrukowane piekło”. Prodemokratyczni aktywiści, którzy przyczynili się do wprowadzenia sankcji na Birmę, chcąc pomóc Birmańczykom, tak naprawdę doprowadzili do jeszcze większej biedy to społeczeństwo. Wystarczyłoby pojechać do Birmy i porozmawiać z Birmańczykami, by przekonać się, jak bardzo złym pomysłem były sankcje. Birmańczycy czuli się zostawieni przez świat, izolowani, niesprawiedliwie potraktowani. Gdyby nie odcięcie się świata Zachodu od Birmy być może ten czarny okres ostatniego 20-lecia nie trwałby tak długo.
Jednak dzisiaj w kwestii turystyki wiele się zmieniło. Nawet Tajowie organizują konferencje przerażeni rosnącą popularnością Birmy, tak bardzo zaniepokojeni są potencjalnymi stratami. Według prognoz birmańskiego rządu Krainę Tysiąca Pagód w samym 2015 roku odwiedzi już pięć milionów osób. Jak masowa turystyka zmieni życie normalnych mieszkańców kraju?
Podejrzewam, że niewiele poza wielką czwórką: Rangunem, Paganem, Mandalaj, i jeziorem Inle z okolicami. Tam wokół turystyki wszystko się będzie kręcić. Natomiast poza wspomnianymi oazami, może jeszcze z jakimiś wyjątkami jak Ngapali, reszta kraju pozostanie w dużej mierze niezmieniona. Teraz będąc w Arakanie i Birmie południowej, przekonałem się, że jest dokładnie tak samo, jak w 2010 roku. Jedynie internet jest teraz szybki, bo rząd przestał go blokować. Myślę więc, że Birma turystycznie pójdzie w stronę Kambodży, gdzie mamy kilka wielkich turystycznych ośrodków, a reszta kraju pozostaje taka samo biedna i niezmieniona jak była.
W Pana książce podważa Pan czarno biały schemat, jaki się przyjął w polskich i zachodnich mediach w stosunku do Birmy. „Dobra” Aung San Suu Kyi i „zła” junta wojskowa.
Bo zasadniczo uważam, że operowanie kategoriami moralnymi w polityce jest nieporozumieniem. Zazwyczaj ich wprowadzenie w świat polityki kończy się hipokryzją. To zresztą jeszcze pół biedy, gorzej, że prowadzi do nieskuteczności. Tak właśnie było w przypadku Birmy. Cały dyskurs demokratyczny tak naprawdę nie doprowadził w tej części świata do żadnych zmian. Po 23 latach walki demokratyzacja Birmy nie posunęła się ani o centymetr do przodu. Usłyszeliśmy wiele przemówień, przeczytaliśmy wiele analiz i publikacji, które nic nie zmieniły…. Politykę mierzy się kwestią interesów, skutecznością działania, skutecznością rządzenia. Cała reszta jest dodatkiem. W książce cytuję „prawo Marvina C. Otta”: „Im mniej interesów mają Stany Zjednoczone w danym państwie, tym bardziej prawa człowieka liczą się w amerykańskiej polityce wobec tego niego”. Najlepiej widać to w relacjach Stanów z Arabią Saudyjską czy nawet z Chinami. Teraz gdy Birma wyszła z izolacji i zwróciła się w stronę Zachodu, nagle dyskurs wobec niej uległ zmianie. Rządzący generałowie przestali być „okrutnym reżimem”, a stali się „reformatorami”.
Pozwolę sobie zacytować Pana książkę: „Nowa junta podobnie jak stara, była wyjątkowo złym rządem i to właśnie nieudolność będzie jego największym przewinieniem, znacznie poważniejszym, niż łamanie praw człowieka czy nieprzestrzeganie demokracji”.
Rządzenie powinno być skuteczne, a sprawny rząd powinien być w stanie odpowiadać na wyzwania stojące przed krajem. Oczywiście lepiej by przestrzegał praw człowieka i nie maltretował swoich obywateli, ale z perspektywy rządzenia państwem jest to sprawa drugorzędna: najważniejsze jest zarządzanie, sprawne administrowanie, kompetentne kadry. Są państwa autorytarne, które swoje społeczeństwa trzymają krótko, ale rządzą sprawnie tak jak np. Singapur, Chiny czy Wietnam i mają poparcie społeczne. Mimo myślenia życzeniowego działaczy prawno-człowieczych na Zachodzie poparcie społeczne dla tych rządów jest wysokie. Dlaczego? Bo dobrze zarządzają swoimi państwami i są stabilne.
Obawiam się, że osoby wierzące w uniwersalność praw człowieka, wyraziłyby sprzeciw.
Ja jestem badaczem, a nie działaczem. Badacz z założenia ma rzeczy badać, maksymalnie dążąc do obiektywizmu. Nauka daje najwięcej narzędzi, by móc w sposób obiektywny badać. Oczywiście nigdy w pełni obiektywizmu nie osiągniemy, ale należy dążyć do tego, by pokazywać rzeczywistość taką, jaka ona jest, a nie, jaką być powinna, czy jaką byśmy ją chcieli widzieć. Uważam, że badacz ma mówić, jak jest. Nie powinien próbować zmieniać świat. Ja mogę kibicować, ale i to tylko w czasie wolnym.
Zachód chciałby widzieć w Birmie silne ruchy prodemokratyczne. Jednakże u podstawy wszystkich demonstracji stały, jak Pan wykazuje problemy ekonomiczne.
Zazwyczaj ludzie chcą zmian wtedy, kiedy dotyka to ich najbardziej fundamentalnych potrzeb, czyli aspektów bytowych. Na pewno jest tak w Birmie. Tam ludzie wychodzili na ulice dopiero wtedy, gdy byli już naprawdę zdesperowani – w 1988 roku po tym, jak rząd w ciągu trzech lat dwukrotnie zdewaluował birmańskiego kyata i wszystko stracili i w 2007 roku, gdy cofnął dofinansowanie na paliwo, co doprowadziło do skokowego wzrostu cen żywności. Birmańskie powiedzenie mówi „nebo, nyasa”, czyli „dziś musimy się martwić tylko o wieczorny posiłek”. Ludzie wystąpili przeciwko władzy, gdy poczuli, że nie mają wyboru: tak było w 1988 i 2007, lecz za każdym razem reżim topił te ruchy we krwi i władzę utrzymywał. Teraz gdy generałowie u steru przeprowadzili szaradę i tworzą swoją „zdyscyplinowaną demokrację”, Birma się otwarła, napłynęły inwestycje zagraniczne, a zwykli ludzie korzystają. Nie mają więc powodu, by znów masowo wystąpić przeciwko reżimowi.
A co właściwie rozumie przeciętny Birmańczyk przez pojęcie „demokracja”?
Rozumie je jako synonim rozwoju ekonomicznego, jest to symbolem bogactwa. Dla Birmańczyka demokracja oznacza przede wszystkim system rządów, który sprawia, że państwo jest bogate. W tym ujęciu najbardziej demokratycznym państwem świata dla Birmańczyków jest Singapur. A przypomnę, że Singapur, co by o nim nie mówić, nie jest demokracją, ale skutecznym państwem. Do tego mocno w Birmie wyidealizowanym: Singapur jest w Birmie symbolem sukcesu i bogactwa, takim, jakim dla Polaków były Stany Zjednoczone piętnaście, dwadzieścia lat temu.
Po lekturze „Birmy” widać wyraźnie jak wielką siłę od początku niepodległości Birmy pełniła „tatmadaw”, czyli armia. Jak mają się dzisiaj generałowie?
Nie sposób nie dostrzec ich janusowego oblicza. Z jednej strony armia doprowadziła do niepodległości kraju, z drugiej zdegenerowała się jako rząd. To przykład historii o uniwersalnym upadku ludzi, którzy doszli do władzy i uniwersalny dowód na to, jak władza korumpuje. Historia generałów pokazuje, jak źle rządzić, jak sobie z rządzeniem nie poradzić. Zamiast prób reformy, zmian, korzystania z innych doświadczeń, obrażono się na świat, zamknięto i wyizolowano. Nie zapominajmy też o brutalności. Przykład Birmy to koronny dowód na to, że armia nie powinna rządzić. Armia ze swojej istoty nie służy do rządzenia tylko do wojny.
Wspomina Pan, że birmańscy generałowie mogli przenieść stolicę z Rangunu do Naypyidaw, ponieważ obawiali się interwencji amerykańskiej, takiej, jaka miała miejsce w Iraku. Czy wynikało to ze zwykłej paranoi dyktatorów, czy były ku temu jakieś większe przesłanki?
Paranoja niewątpliwie odgrywała swoją rolę, podbudowana doświadczeniami historycznymi i izolacją. Irak przypominał im pierwszą wojnę anglo-birmańską i najazd brytyjski. Bo on był poprowadzony mniej więcej podobnie. Inwazja morska i później posuwanie się w głąb lądu. Z kolei posługiwanie się hasłami tak zwanej interwencji humanitarnej przypominało im trzecią wojnę anglo-birmańską. Nawet jeśli Irak był powodem zmiany stolicy, to bez wątpienia drugorzędnym – mógł co najwyżej przyspieszyć tę decyzję. Ona sama jest bowiem całkowicie logiczna z perspektyw rządu birmańskiego. Wpisuje się głęboko w tradycję birmańskiej kultury politycznej. Nawiązuję do królewskiej tradycji zmiany stolicy jako zerwania z przeszłością i początku nowego okresu oraz do pomysłu Aung Sana, który pierwszy chciał przenieść stolicę z Rangunu do środkowej części kraju. Wreszcie, Rangun nie pasował juncie z przyczyn ideologicznych, bo symbolizował otwarcie na świat i dziedzictwo kolonialne. Junta w tworzonej przez siebie nowej wizji państwa potrzebowała nowego miasta-symbolu. Dlatego przeniesienie stolicy było posunięciem dla tego reżimu logicznym, a nie szaleństwem „orientalnego despoty”, który przeniósł stolicę za wskazaniem astrologa, jak to się często przedstawiało na Zachodzie.
W tym szaleństwie jest metoda – zdaje się Pan sugerować, w stosunku do birmańskich generałów i ich zainteresowania ezoteryką i wróżbiarstwem.
Zacznijmy od tego, że to nie szaleństwo. To jest po prostu inny rodzaj racjonalności. Może nam się to wydawać dziwne, ale jak spojrzymy na inne kultury, to im nasze wzorce również mogą także wydać się kuriozalne. Podkreślanie znaczenia ezoteryki, numerologii i tak dalej dla podejmowania decyzji politycznych w Birmie służyło na Zachodzie jako oręż: przedstawiano generałów jako despotów, którzy, ot, tak, zmienią stolicę, bo im to powiedział wróżbita. Dobrym przykładem takiej postawy jest film Luca Bessona „Lady”. Piękna to bajka, też się wzruszyłem, ale niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Dla generałów astrologia i numerologia stanowi techniczny element wspomagający racjonalnie podjęta decyzję. Astronomia, ezoteryka ma dodać otoczki. To tak jak u nas, gdy ktoś jedzie pobłogosławić samochód, nie po to, by go uświęcić, ale na szczęście. W Birmie mamy przeniesioną stolicę 11 listopada, bo astrologom wyszło, że to szczęśliwa data i o to właśnie chodzi, ma dodać to szczęścia. Dość powiedzieć, że astrolodzy nie są autorami decyzji, tylko mają wybrać odpowiedni moment do podjętej już decyzji, ale nie są źródłem tej decyzji. Przykładowo za rządów gen. Than Shwe (1992-2010) zdarzało się, że za złe przepowiednie wróżbita mógł wylądować w łagrze…
Zarówno opozycja, jak i junta wojskowa podkreślają swoje poparcie dla buddyzmu. Czy Aung San Suu Kyi (ASSK) reprezentuje inne podejście do tej religii niż generałowie?
W obu tych przypadkach mamy tę samą dumę z tej religii, to samo przekonanie, że buddyzm birmański jest najwspanialszym z buddyzmów na świecie. Jednakże między nimi istnieje różnica poziomów. ASSK jest dla mnie synonimem politycznej i osobistej klasy. Nie ma takich polityków obecnie – to po prostu Arystotelesowski polityk. Ona wie, że obce akcenty wzbogacają własną tożsamość. To najlepszy w tego słowa znaczeniu kosmopolita. W przypadku generałów mamy do czynienia z zaściankowością, wiejską religijnością, która się ogranicza do podziału na my i oni. Można powiedzieć, że to, co robią generałowie, jest kpiną z buddyzmu, ale to nic nowego, już królowie wykorzystywali buddyzm, jak chcieli. To w ogóle jest cecha religii na świecie, chrześcijaństwo i islam również mają wspaniałe ideały, no ale różnie z wykorzystywaniem tych ideałów bywa. Tak samo z buddyzmem.
Birma w świadomości Zachodu kojarzona jest z prawdziwie silną buddyjską wiarą. Zapewne widział Pan film Burma VJ. Temu nagrodzonemu nominacją do Oskara dokumentowi można jednak zarzucić pewną manipulację. Skandynawscy montażyści nie wmontowali w finalną wersję scen, w których mnisi biją czy rzucają kamieniami w policję. Zachód wydaje się nie chcieć uwierzyć, że buddyjski mnich mógłby dokonać aktu przemocy.
Zapewne dlatego, że film był pod tezę o złym rządzie i biednym społeczeństwie. Tezę wpisująca się w manichejski, czarno – biały obraz Birmy na Zachodzie. Co do agresji mnisiej, to ona zawsze była w Birmie. Mnisi birmańscy byli bardzo krewcy. W czasach prekolonialnych wielokrotnie brali udział w zamachach stanu, czy w wyprawach łupieżczych, gdzie niszczyli świątynie buddyjskie sąsiadów. W czasach kolonialnych to oni zapoczątkowali ruch narodowy, nie raz używali również pięści wobec Brytyjczyków, którzy nie ściągali butów przed świątynią. W czasach Birmy niepodległej było, tak samo, mnisi często protestowali, np. zniszczyli siedzibę partii rządzącej za czasów Ne Wina. Nie można też popaść w skrajność, większość mnichów, jak i Birmańczyków to ludzie bardzo spokojni, tylko ten element radykalny jest bardziej zauważalny.
No właśnie, wspomina Pan w swojej książce o mnichu, który sam siebie nazywa birmańskim Osamą Bin Ladenem.
To jest dla mnie przykład kuriozum, pokazujący jak bardzo Birma jest wciąż odcięta od świata. Lata izolacji sprawiły, że kompletnie tego świata nie rozumie. U Wirathu, jest znany z nienawiści do islamu. A więc człowiek, który walczy z muzułmanami, sam nazywa się Osamą Bin Ladenem. Nie wiadomo czy śmiać się, czy płakać.
Jednakże konflikt buddyjsko-muzułmański narasta.
Tak, tu już nie ma nic do śmiechu. Póki jeszcze ten konflikt dotyczył marginalnej mniejszości Rohingya, żyjącej na pograniczu, w izolowanej prowincji na głębokich peryferiach, to nie miało to większego znaczenia dla kraju. Natomiast w momencie, kiedy rozlał się na muzułmanów birmańskich, to zaczyna to być problemem, ponieważ oni stanowią 4% społeczeństwa i mieszkają tam od kilku pokoleń. I nie można ich tak po prostu wyrzucić czy wybić. Promowanie tylko jednej nacji w państwie tak wieloreligijnym i wieloetnicznym uważam za wielką pułapkę. To może być dla Birmy zgubne. Do czego może to doprowadzić, wyraźnie pokazuje sytuacja z początku lat 60., wtedy to ówczesny premier U Nu chciał uczynić buddyzm religią państwową, co doprowadziło do nowych ognisk rebelii mniejszości etnicznych.
Bardzo często w książce porównuje Pan Birmę do Polski. Pisze Pan o birmańskim okrągłym stole, o Mandalaj, które zostało zniszczone jak Warszawa podczas II wojny światowej, o birmańskiej Magdalence. Może Birma nie jest nam tak daleka, jak myślimy?
Użyłem takich, a nie innych porównań przede wszystkim dla polskiego czytelnika, by pokazać mu pewne podobieństwa. To taka stylistyka, optyka, ale analogie faktycznie są, wyraźne np. w kwestii kolonialnej. Paradoksalnie my mamy dużo wspólnego z narodami Azji Południowo-Wschodniej, ponieważ, tak jak dla tych narodów kolonializm był nieszczęściem, tak my mieliśmy zabory. Najlepiej to porównać z zaborem pruskim, bo przyniósł postęp ekonomiczny, ale za cenę wynarodowienia. Przyszedł obcy i zabrał państwo. Można mówić, ile ci obcy zrobili dobrego i tak dalej, ale jest to dyskusja wtórna. Dlatego bardzo często porównuję Brytyjczyków do zaborców, bo zaborcami byli. To jest bardzo ważne i pod tym względem empatia do Birmańczyków powinna być wyraźna. Mamy pewną wspólnotę losów.
Drugie wielkie podobieństwo związane jest z transformacją w Birmie. Jednak tu jestem ostrożny, ponieważ opisując zmiany w Birmie, nie chcę wejść w grząski teren wojny polsko-polskiej. Nie chcę, by ktoś uważał, że mówiąc o Birmie, mówię o Polsce. A są tacy, którzy chcieliby mnie wrzucić w takie ramy.
Boom turystyczny na pewno dotknie także Polaków. Jakby miał Pan dać jedną radę rodakom ruszającym w stronę Birmy…?
Podstawowa rada to jechać poza utartą czwórkę. Polecam przede wszystkim arakański Mrauk U i południe Birmy. Piękne miejsca i nie ma tam jeszcze tak wielu turystów. Na południu kraju szczególnie polecam Mulmejn, gdzie zresztą swoją karierę jako policjant prowadził George Orwell. Tam też ta kariera się zawaliła, ponieważ zastrzelił słonia, który rozwścieczony demolował miasto i zabijał Birmańczyków. Orwell go zastrzelił i został zdegradowany, ponieważ ten słoń był dla administracji kolonialnej znacznie cenniejszy niż Birmańczycy. Przełożeni wysłali więc przyszłego Orwella do miasta Katha, głębokiej dziury na północy kraju. Tam napisał on swoje pierwsze dzieło „Birmańskie dni”. Tak więc na zdarzeniu ze słoniem on sam stracił, za to zyskała literatura.