Recenzja książki Koreańczycy. W pułapce doskonałości
Koreańczycy. W pułapce doskonałości to kolejny reportaż z serii Mundus, Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego, który przybliżyć ma czytelnikowi realia pracy w jednym z największych koreańskich czeboli, konglomeracie ekonomicznym Hyundai. Naszym przewodnikiem jest Frank Ahrens, amerykański dziennikarz z 18-letim doświadczeniem pracy w Washington Post, który może się poszczycić najwyższą posadą w koreańskiej superfirmie, jaka kiedykolwiek przypadła obcokrajowcowi – wiceprezesa Hyundai Motor Company. Książka opisuje jego trzyletnie (2010 – 2013) zmagania w azjatyckim megapolis, od hermetycznego środowiska pracy po rodzinne „trudy dnia codziennego”.
Na wstępie należy zaznaczyć, że polski tytuł może wprowadzać w błąd. Angielski, Seoul Man: A Memoir of Cars, Culture, Crisis, and Unexpected Hilarity Inside a Korean Corporate Titan, w dużo większym stopniu oddaje ducha lektury, choć można zrozumieć, dlaczego tłumaczom zależało na zwięzłości. Książka nie jest jednak wnikliwą analizą koreańskiej psyche, ale zapisem wspomnień i prywatnych doświadczeń. W dużej mierze składa się z anegdot, zarówno tych śmiesznych (składających się głównie z licznych faux-pas autora), jak i dramatycznych (jak ta o próbie wychowania schroniskowego psa rasy jindo, z ewidentnie mroczną przeszłością).
Ahrens, z wykształcenia mechanik, zna się na swoim fachu. Stawiam tezę, że książka spodoba się bardziej fanom samochodów niż Korei. Mnóstwo w niej detali technicznych i motoryzacyjnych nowości. Gorzej, jeśli chodzi o seulskie realia. Zawód czeka wszystkich, którzy oczekują, pikantnych szczegółów z pracy u trzeciego co do wielkości producentem pojazdów na świecie. Zamiast tego autor skupia się na wyliczaniu własnych sukcesów w pracy. Tak jak w kwestiach marketingu jego obserwacje są błyskotliwe, to dużo gorzej wypada na polu kulturowym. Właściwie wszystkie fenomeny socjologiczne tłumaczy wpływem konfucjanizmu. Pomijając już fakt, że funkcjonowanie koreańskich konglomeratów wywodzi się z japońskich zaibatsu, to tego typu sposób interpretacji już dawno został odrzucony przez współczesnych koreanistów. Nie jest lepiej, gdy pisze o Korei Północnej, powielając medialną narrację o nieracjonalnym, szalonym reżimie. Nic dziwnego, że nieodrobiona lekcja z literatury faktu przejawia się w drobnych, ale jednak wciąż błędów merytorycznych…
Jak na kogoś, kto chce tytułować się człowiekiem Seulu, dziwić może też wyczuwalny dystans pomiędzy autorem a Koreańczykami. Ahrens, poza zakrapianymi alkoholem imprezami firmowymi, niespecjalnie próbuje poznawać społeczeństwo, w którym przyszło mu mieszkać. Żyje jak w akwarium na smoczym wzgórzu (Yongsan, 용산), czyli w strefie amerykańskiej bazy wojskowej w Yongsan, do której zwykli mieszkańcy Seulu nie mają wstępu i wpada w panikę, gdy zmuszony jest wyprowadzić się na ostatnie miesiące do dzielnicy obcokrajowców, Itaewon. Wcześniej zakupuje wielkie zapasy podstawowych środków do życia (które w ośrodku, mają specjalnie obniżoną cenę) i jedzenia, bo jak sam przyznaje, koreańskimi lunchami nie da się najeść. Irytować może też egzaltacja religijna autora, który np. w pewnym momencie zastanawia się, czy bardziej chrześcijańskim imieniem dla swojej córki będzie Faith czy Charity. Ciągłe podkreślanie, że swój sukces zawdzięcza Bogu, zamiast z duchowością kojarzy się ze zwykłą próżnością. Jeżeli ktoś znalazł się w pułapce doskonałości, to jest to z pewnością Ahrens. Nie poznajemy też tak naprawdę żadnego koreańskiego bohatera, bo Ahrens woli opowiadać o swoich rodzinnych perypetiach. Ewidentnie na wieść o powrocie do USA nie potrafi ukryć ulgi. Oczywiście może nie powinniśmy mieć tego wszystkiego autorowi za złe. Ktoś może uznać taki typ reportażu za szczery. Jednak pozostaje pewien niesmak.
Zastanawia mnie jeszcze kwestia użytej przez tłumacza transkrypcji języka koreańskiego, w której np. „obcokrajowiec” zapisywany jest jako „uejgukin” (외국인). To może sprawa marginalna, ale razi oko przyzwyczajone do najbardziej popularnych transliteracji McCune–Reischauera. Użyta w reportażu transliteracja nie pomoże uczącym się języka, a wręcz może wprowadzić ich w błąd.
Ahrens nie jest człowiekiem Seulu, ale Ameryki. Niewiele znajdziemy u niego praktycznych rad, które pomogłyby komuś odnaleźć się w Państwie Spokojnego Poranku. Koreańczycy to obowiązkowa lektura jedynie dla fanów Hyundaia i nikogo więcej. Zabawi miłośników technicznych nowinek, ale ponosi fiasko w diagnozowaniu koreańskiego społeczeństwa. Szkoda, bo są na zagranicznym rynku pozycje (np. Daniela Tudora), które dużo lepiej sprawdzają się w popularyzowaniu wiedzy o Korei. Koreańczycy to jednak lekko napisana książka, która jeśli tylko przymknie się oko na pastorskie moralizatorstwo autora, może być w miarę przyjemną lekturą. Umili czas osobom niezwiązanym specjalnie z Koreą lub planującym pracę w koreańskiej firmie. Niestety raczej nie wniesie wiele nowego tym, którzy jakąś wiedzę już posiadają.