Tytuł niczym z taniego filmu akcji („back to the city of angels” brzmi nawet jeszcze lepiej), a to tylko kilka słów na temat moich pierwszych wrażeń ze stolicy Tajlandii. W kraju tym sami mieszkańcy rzadko używają nazwy Bangkok, a częściej mówi się: Krung Thep, co dosłownie znaczy miasto aniołów. Pełna nazwa stolicy jest osobliwa i brzmi: Krung Thep Mahanakhon Amon Rattanakosin Mahinthara Ayuthaya Mahadilok Phop Noppharat Ratchathani Burirom Udomratchaniwet Mahasathan Amon Piman Awatan Sathit Sakkathattiya Witsanukam Prasit. Według Księgi Rekordów Guinnessa to najdłuższa nazwa geograficzna na świecie. Można nie lubić Bangkoku, ale pod wieloma względami jest to miejsce wyjątkowe.
Wybrałem lot przez Kijów. Bilet na dzień po finale mistrzostw Europy w piłce nożnej może nie był najlepszym posunięciem, ale kupowałem go ze względu na cenę, korzystną w grudniu. Podsumowując, samolot spóźnił się tylko dwie godziny, co przyjąłem z ulgą, biorąc pod uwagę, że rok temu czekałem aż osiem godzin.
Do Tajlandii dolecieliśmy około piątej rano. Port lotniczy Suvarnabhumi (co znaczy „złota ziemia”) należy do jednych z największych na świecie i rzeczywiście może troszkę przytłaczać. Wszystko jest na szczęście czytelne, a w razie potrzeby pomoże przychylnie nastawiona obsługa lotniska. Z powodu powodzi, które nawiedziły kraj w zeszłym roku (między innymi uszkodzony został słynny kompleks ruin Ayutthaya) wizy dla Polaków zostały zniesione, co skraca pobyt na lotnisku o dobre 40 minut i pozwala zaoszczędzić trochę grosza.
Przyglądam się ludziom wysiadającym z samolotu. Większość z nich pojedzie od razu do kurortów na południu kraju, inni zapewne korzystali z popularnych biur podróży, które oferują zwiedzenie całego regionu (Tajlandia, Wietnam, Laos, Kambodża) w trzy tygodnie… cóż każdy ma własny sposób na wakacje.
Po chwili okazuje się, że na przystanku autobusowym jestem jedynym obcokrajowcem. Oczywiście, że taksówka jest wygodniejszym środkiem transportu, jest jednak dużo bardziej nudna. Ileż obserwacji kulturowych czeka na podróżującego autobusem!
Wchodząc do autobusu, zakładam bluzę. Na zewnątrz jest dobrze ponad 30 stopni i wilgotność powietrza tak wysoka, że po chwili jestem cały mokry, a wewnątrz klimatyzacja na całego. Różnica kilkunastu stopni uderza. A Tajowie jakby nigdy nic, w krótkich koszulkach. Spoglądam na miejsce kierowcy. Z sufitu zwisają kwiaty, a szyba obklejona jest wizerunkami co ważniejszych buddyjskich mnichów. Jak silna jest wiara w przesądy i wróżby, wśród tego narodu widzę, gdy obok mnie siada gość obwieszony talizmanami, z kilkoma pierścieniami na smukłych palcach i z sakwą zrobioną ze szczęki krokodyla (sic!).
Jadąc do centrum widać, że miasto dawno już nie śpi. Większość mnichów wychodzi z klasztorów po trzeciej, by zbierać dary od wiernych. Teraz już prawie ich nie widać, a na niektórych uliczkach kręcą się wręcz tłumy. Jedni rozpakowują stragany, inni przenoszą wielkie pakunki na wózkach, szwacze już mają ręce pełne roboty. Z ulicy dociera do mnie zapach mieszaniny ostrych przypraw i spalin. Krąży tu mnóstwo ciężkich do zidentyfikowania zapachów. Przeważnie nie zaliczyłbym ich jednak do przyjemnych. Bangkok słynie ze swojego zanieczyszczenia. Dodatkowo przeraża mnie fakt, że stoimy w korku, a nie ma jeszcze szóstej.
Jaki sens się przejmować, że kierowca wyprzedza na trzeciego, czy, że kontrolerka biletów, która miała mi powiedzieć gdzie mam wysiąść, zasnęła. Popularna tajska filozofia brzmi mai pen rai co znaczy mniej więcej „wszystko będzie dobrze” czy „jakoś to będzie”.
Stoimy w korku. Nagle kierowca wychodzi z autobusu i gdzieś sobie idzie. Mai pen rai!
Nigdy nie miałem możliwości, poznać tak dobrze Tajów jak autor bloga, aczkolwiek mam wrażenie, iż amulety są tak istotnym składnikiem kultury aż najlepsze z nich schodzą po milionach dolarów… Bardzo byłbym wdzięczny za dwa wpisy:
1. Porównanie Miasta Aniołów ze wschodniej półkuli z tą z zachodnią(Los Angeles);
2. Życie religine Tajów i panteon bóstw. W przeciwieństwie do Hinduizmu. Buddyzm Tajski w internecie jest traktowany po macoszemu.
Pozdrawiam!